Miałem wczoraj od rana bardzo ciężki dzionek. Słońce świeciło, sobotnia aura sprzyjała relaksowi, tymczasem moja cierpliwość się skończyła. Wszystko przez te małe, ćwierkające cholery z żółtymi dziobami.
Zimą je tolerowałem. One prowadziły swój żywot na górze, ja na dole. Wszystko na swoim miejscu. W dodatku siedziały cicho i nie darły tych swoich dziwacznych ryjów. Ale od kilku dni… ich bezczelność stała się nie do zniesienia. Budzą mnie rano świtem bladym, lekceważąco paradują po MOIM, świeżo skopanym /by spulchnić ziemię po zimie/ trawniku i jeszcze ostentacyjnie wyjadają MOJE dżdżownice i jesienne jabłka. Patrzą przy tym zalotnie, kiwając łebkami.
A wiecie, co w tym wszystkim jest najgorsze? Cały dzień od rana chciałem dorwać dranie! I co? I nic! Zero efektu! Co za wstyd!
Już prawie miałem jednego w zębach, gdy zobaczyłem widok, który przekracza wszelkie pojęcie. Po pieczołowicie skopanej przeze mnie rabacie mojej pani spokojnie, jakby nigdy nic paradował sobie czarny kot. Dobrze, że żółtego ogona nie ma, pomyślałem i błyskawicznie zmieniłem tor biegu. Zanim mój zadek zrównał się z resztą ciała, ten czarny sukinsyn radośnie pomiałkiwał siedząc na przeciwległym do kosowego drzewie.
W efekcie dotąd kontempluje na kanapie, gdzie popełniłem błąd. Jak to możliwe, że coś, co łazi na czterech łapach, jest równie bezczelne i tchórzliwe, co uskrzydlone ptaszysko z kretyńskim, żółtym dziobem.
Ale ja im wszystkim jeszcze pokażę kto, tu rządzi.
Posted on / Skomentuj on Polowanie na ogrodowych intruzów